piątek, 25 listopada 2011

80 milionów

Lata późnej PRL to temat niemal nienaruszony - przynajmniej w powszechnej świadomości dzieła na jego temat nie funkcjonują. Czy jest tak dlatego, że "wszyscy to pamiętają", czy też zwyczajnie nie może być inaczej, bo "wszyscy TO pamiętają"? Nie wnikam.

Szczęśliwie, "80 milionów" to film wychodzący w kierunku tych właśnie ziem dziewiczych i lądów nieodkrytych. I broni się sam. Seans obowiązkowy!

niedziela, 30 października 2011

Robbed Royal

"Rob Roy" - rewelacyjna powieść rewelacyjnego pisarza.

Element prezentu urodzinowego dla MT. Strasznie barokowo - napchałem ile się dało w tą okładkę. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko to, że niestety tym razem nie mogłem bazgrać w środku książki, a tak wiele rzeczy wręcz domagało się narysowania. Całość oparłem na reprodukcjach z epoki zawartych w wydaniu Naszej Księgarni z 1973. Niestety - nie wiem ile jest warte nowe tłumaczenie, ale to klasyczne naprawdę umożliwia wsiąknięcie w klimat historii.


Okładka - front

Okładka - tył

Grzbiet



Gift like a Brony

Niemałym nakładem sił i czasu wykonałem ręcznie wedle najlepszych wzorów czołowych internetowych twórców to oto opakowanie prezentu urodzinowego dla MT. Zawiera nadmiarowe ilości kucyków oraz śladowe ilości Deadpoola, Gry o Tron, Team Fortress 2, Metal Gear Solid, Doctor Who, Samuraja Jacka, internetowych memeface'ów oraz Chucka Norrisa.

     








poniedziałek, 17 października 2011

Bronymeet w Krakowie

Oczywiście, było wspaniale! Wspaniałość ta rozlała się i poprzez pola malowane zbożem rozmaitem, wyzłacane pszenicą, posrebrzane żytem dotarła do FGE: http://mylittlebrony.blogspot.com/2011/10/relacja-z-ponymeetu-w-krakowie.html


...I poprzez mokrego przestwór oceanu na ED: http://www.equestriadaily.com/2011/10/nightly-roundup-130ha.html  (druga pozycja w Nightly Roundup)

Słowem, I heard you like successes, so...

poniedziałek, 3 października 2011

The GREAT and POWERFUL bookstop

Ku chwale Equestrii i wszystkich bronies, oto są me dzieła wykonane przy użyciu potęgi akrylu&sklejki™.






Całość sklejki została precyzyjnie uformowana, wykorzystując piłkę włosową napędzaną ręcznie - jedynej słusznej firmy - Dedra:


EDIT: Trixie wylądowała bezpiecznie na Equestria Daily - 4. pozycja w Nightly Roundup: http://www.equestriadaily.com/2011/10/nightly-roundup-117.html  Me gusta!

EDIT2: Me gusta x2 : http://mylittlebrony.blogspot.com/2011/10/kucyki-ze-sklejki-i-farb-od.html

niedziela, 2 października 2011

Nakręćmy to raz jeszcze - "Bitwa Warszawska"

Pierwsza polska superprodukcja od czasu "Ogniem i Mieczem" (12 lat!).

Nie ukrywam, że wiązałem z "Bitwą Warszawską" olbrzymie nadzieje. Zawczasu uznałem, że film ma u mnie do momentu premiery nielimitowany kredyt zaufania i nieważne są złe reklamy, trailery - dopóki go nie obejrzę nie powiem nic. Bo to obraz na zbyt istotny temat, by sobie na nim język strzępić. Być może mój częściowy zawód spowodowało, iż spodziewałem się zbyt wiele - oczekiwałem wszak epopei a dostałem zaledwie film. Liczyłem, że tym jednym zrywem polskie kino podniesie się z kolan, wyjdzie z bagna komedyjek romantycznych. Niestety, na razie tylko podnosi ono wzrok. Najnowszy film Hoffmana pełen jest błędów sztuki i niewykorzystanego potencjału, lecz po prostu nie możemy pozwolić sobie na zmieszanie go z błotem. Krytykanctwo, czyli nieuprawniona lub nieumiejętna krytyka, narzekanie, biadolenie, jojczenie, w tym konkretnym wypadku niesie ze sobą zagrożenie, że kolejnej polskiej superprodukcji możemy już nie ujrzeć. Nie oznacza to, że mamy przejść do porządku dziennego nad nieledwie miernością wspomnianego obrazu. Najlepiej byłoby, gdyby krytyka potraktowała wobec tego filmu swoje zadanie serio, i wytykając to co złe, zachęcała twórców polskiego kina do podwojenia wysiłków. Tym bardziej, że "Bitwa Warszawska" nie jest filmem całkiem złym - ponieważ prócz wad zawiera ona także kilka naprawdę dobrych elementów.

To co w filmie złe, związane jest przede wszystkim z nadmierną ekspozycją wątku romantycznego. W filmie o wojnie nie oczekuję scen wodewilowych i prywatnych, domagam się natomiast klarownej wizji frontów, uczynienia wojny właśnie osią akcji. Tymczasem twórcy "Bitwy..." epatują widza komediowymi postaciami aktoreczek upijających dziwkarza-kapitana żandarmerii. Biorąc pod uwagę, że "comic relief" został już wcześniej umieszczony w duecie szyfrantów, Flipa i Flapa w wersji inteligenckiej (który to duet jacyś dziwni ludzie usiłują teraz interpretować jako parę...homoseksualistów), sceny aktorek to Marnotrawienie Czasu Ekranowego. Film obyłby się bez tego typu "żartobliwych" wstawek, lecz twórcom - wydaje się - zabrakło odwagi, by potraktować tę wojnę w 100% serio. W wojnie z bolszewikami Polacy spisali się jak nigdy - pokolenie naszych pradziadków podjęło heroiczną walkę i wygrało ją, ratując - jak to się mówi w lżejszym kinie - "świat przed zagładą", a co jest tu prawdą. Dodatkowo była to wojna, jak żadna inna, która przebiegła wedle wszelkich reguł sztuki. Literackiej. W zawiązaniu akcji ruszyliśmy na wojnę, by poprzez perypetie, przegrywając, niemalże pokonani znaleźć się pod ścianą i w ostatnim momencie, wbrew wszystkiemu podnieść się i zwyciężyć, ratując siebie i Europę! Gdyby Amerykanie mieli w swojej historii taką wojnę, Hollywood nie kręciłby już filmów o niczym innym! Taki potencjał dramatyczny! To materiał na film sam w sobie - bez konieczności "wzbogacania" fabuły mało porywającymi i odbywającymi się w oderwaniu od konfliktu przygodami bohaterów, niewiele wnoszącymi do całości historii. Niestety, w filmie prawie nie mamy poczucia zagrożenia Polski przez nadciągającą nawałę - to efekt uznania wyższości fabularnej historyjki Jana Krynickiego nad całościowym obrazem. Pod Warszawę Armia Czerwona też niemalże się teleportuje. No, i bolszewicy nie zostali odmalowani wystarczająco realistycznie (nie przypuszczam, by bolszewicki komisarz jął się karać krasnoarmiejców za gwałt...).

Niestety, ten wątek prywatny w filmie wypada źle także przez pracę aktorów. Nie wiem, czy winę ponoszą tu scenarzyści, reżyser czy sami aktorzy, ale efekt końcowy nie powala. Daniel Olbrychski w roli Piłsudskiego wypada zbyt zdziadziale, brak tej postaci werwy i energii Marszałka. I nie podejrzewam by była to wina wieku aktora. Nieszczęsna Urbańska grzeszy nie złą grą, lecz pożeraniem czasu ekranowego - o czym była mowa. Linda zdaje się nie grać Wieniawy, XX-wiecznego księcia Poniatowskiego - bawidamka i bohatera, a jakiegoś typowego adiutanta. Można wymieniać, gdyż lista postaci jest spora. Wiąże się to z kolejną wadą filmu, mianowicie z chaotycznym, teledyskowym montażem. Nagromadzenie wątków nie sprzyja śledzeniu akcji, cała wojna polsko-bolszewicka staje się niewyraźnym tłem dla rzucanego w tę i we w tę Jana Krynickiego (Szyc)...




Akurat zaś sceny batalistyczne w filmie są zrobione naprawdę dobrze. Brakuje tylko szerszych ujęć w stylu "Władcy Pierścieni", na których moglibyśmy ujrzeć biegnące ku sobie armie, szarże kawalerii... Za mało Kossaka w tych kadrach! Przecież jego "Bitwa pod Komarowem" to... to wszystko! Niemniej jednak, te nieco bardziej "kameralne" sceny walk w okopach czy na ulicach zrobione są w sposób wskazujący, że inaczej niż w wypadku najnowszej ekranizacji "Quo Vadis" pieniądze z budżetu filmu został wykorzystane tak jak powinny. Świetne kostiumy - zarówno aktorów, jak i statystów - dopełniają wcale udanych obrazów militarnych.


Jest w tym filmie natomiast jedna scena, która prawdziwie warta jest przebrnięcia przez wszystkie mielizny. Scena śmierci księdza Skorupki. Łukasz Garlicki zasługuje na największe brawa z całej filmowej ekipy. Potraktował swoją rolę serio i efekt zapiera dech w piersiach. W tej scenie najpełniej widać o co toczyła się ta wojna. Nie można tu mówić o żadnej bohaterszczyźnie, tanim heroizmie. Są ludzie, którzy wedle odruchu Pawłowa uznali, że na każdą podniosłą scenę trzeba reagować negatywnie i zmieszać ją z błotem. Nieprawda, prawdziwe hasła "Bóg-Honor-Ojczyzna" są na antypodach kiczu. Nieśli je ludzie więksi niż my. I gdyby nie ludzie spod tych haseł, nikt z nas nie rozmawiałby o tym filmie. I zapewne nie rozmawiałby z nikim w ogóle. Chyba, że z drzewami na Syberii.

Jakby nie próbować, nie da się zrealizować filmu na taki temat bez przyjęcia patriotycznej perspektywy. I gdyby reszta filmu została nakręcona z podobnym zrozumieniem historii, co wspomniana scena, mielibyśmy hit.

[EPILOG]

"O tym, że dumać na paryskim bruku,
Przynosząc z miasta uszy pełne stuku,
Przeklęstw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów,
Za późnych żalów, potępieńczych swarów!"


...I tu wracamy znowu do naszego filmowego bagienka, z którego "Bitwa..." była próbą wyjścia. Oglądając od czasu do czasu bardzo dobre, lecz robione niestety skromnym sumptem polskie filmy, uciekając od zalewu jakże tanich, choć o większym budżecie, komedyjek, przyjdzie nam czekać na prawdziwie udaną polską superprodukcję. Na ten czas, niewiedzieć jak długi, do przemyślenia rzucam cytat:

"Stanowisko zajmowane przez władze okupacyjne ustalił m.in. Joseph Goebbels w rozmowie z gubernatorem Frankiem 31 października 1939 roku: polscy mieszkańcy GG zasadniczo nie powinni mieć teatrów, kin, kabaretów, aby im nie przywodzić na oczy tego, co utracili, jeżeli w dużych miastach zajdzie potrzeba, jak np. w Warszawie, odciągnięcia Polaków z ulicy za pomocą przedstawień kinowych, będzie się o tym decydować od przypadku do przypadku. Odcięci od wysokiej kultury i publicznych form kultywowania ducha narodowego Polacy mieli więc być karmieni - jak to ujął okólnik władz GG z 1940 roku - rozrywką prymitywną i płytką. Jeśli okupanci godzili się na organizowanie występów estradowych - były to głównie sztuki komediowe niskiego lotu, przeniknięte seksualnością, tandetne operetki i wodewile albo rewie cyrkowe. Jeśli więc Niemcy pozwalali Polakom na chodzenie do kin, to tylko z odpowiednio ukształtowanym repertuarem, najlepiej propagandowym i demoralizującym."[1]





[1] "K. Kunicki, "W okupowanej Polsce muzy nie milczą" [w:] "II wojna światowa t. VI: Kultura okupacyjna".

sobota, 24 września 2011

"V jak Vendetta" idzie w politykę

Ach, lata osiemdziesiąte. Ważny czas w historii komiksu. To tej dekady sięgają początki tylu znanych i uznanych dzieł... "Strażnicy", "Powrót Mrocznego Rycerza", "V jak Vendetta"... To już blisko trzydzieści lat - pokolenie. Nie, nie zamierzam określać tu jakiegoś komiksu jako wydarzenia pokoleniowego - to nie ta skala. Z perspektywy czasu trudno natomiast odmówić pewnym albumom* określonej siły wpływu na współczesną popkulturę. Tak, tu jest miejsce w sam raz dla komiksu. Weźmy na ten przykład "Vendettę", której elementy zagościły wśród ludu. Rewelacyjnie zaprojektowana maska, znane logo w anarchistycznym stylu, no i właśnie sam - tak modny zwłaszcza wśród młodzieży - anarchizm w wydaniu postaci, którą można polubić, bohatera... a może raczej antybohatera? Maska, symbol - tak to wszystko świetne, ale to tylko elementy, przykrycie dla tego czym naprawdę postać przedstawiająca się jako V jest i co sobą prezentuje.

V walczy z totalitarnym reżimem na Wyspach Brytyjskich. Czytelnik widzi, że źle się dzieje w Zjednoczonym Królestwie. To fakt, z którym nie sposób się nie zgodzić. V natomiast sprzeciwia się złu. Czy jednak już to czyni go dobrym? Postacią pozytywną? Mechanizm "wróg mojego wroga jest moim przyjacielem" to model, funkcjonujący w określonych warunkach, a nie wyznacznik wartości moralnej. Zarówno w życiu jak i w fikcji, nie każdy konflikt musi przechodzić na linii dobrzy-źli. Zaznaczywszy to, możemy przejść dalej.

Walcząc z systemem politycznym w jaki wpędziło się komiksowe społeczeństwo, V projektuje już obraz świata w jaki chciałby wprowadzić ludzkość. Treść wypowiedzi V w tej mierze jest jasna i klarowna. Wolność. Nie, no piękny cel dla politycznego przedsięwzięcia. Nasz bohater źródło wolności widzi zaś w anarchii, a środkiem do osiągnięcia anarchii ogłasza rewolucję. Wolność, Anarchia, Rewolucja. Z poglądami głoszonymi przez V łączy się kilka ciekawych problemów.

1) V zamierza przeprowadzić rewolucję, która da wszystkim wolność - poprzez anarchię. Postulowana tu wolność jest wzięciem odpowiedzialności za samego siebie - "to be your own boss". Przecież jednak bycie sobie samemu szefem nie oznacza automatycznie podążania za V w stronę anarchii. Paradoksalnie, władza jaką człowiek ma nad sobą samym pozwala mu także na dobrowolne przekazanie części tejże władzy komuś innemu. W interesującym nas kontekście tym "innym" jest państwo. V zbywa kwestię stojąc na tle obrazów Hitlera, Stalina, Mussoliniego - uznając a priori każdą formę państwa za aparat przymusu (zgodnie z prawdą) i zbrodniczy system (co jest już fałszem). Czymże jednak jest podążenie za przywódcą, za V, jak nie inną formą tego samego zjawiska wyzbycia się części wolności (zjawisko samo w sobie nie jest złe - idzie mi jedynie o wykazanie mechanicznego podobieństwa).

Warto tu za "Historią doktryn politycznych i prawnych" przytoczyć koncepcję państwa jako instytucji powołanej dla szerszego realizowania możliwości człowieka (a więc poszerzenia jego wolności). Thomas Hobbes[1] nakreślił następujący obraz: przedpaństwowy stan natury był czasem, w którym człowiek - wedle Hobbesa naturalny egoista - żył w stanie "jak gdyby każdy był w wojnie z każdym innym" (oczywiście Hobbes nie mógł być pewien, iż stan taki istniał historycznie - choć napływające ówczesne informacje o ludach Ameryki nie przeczyły tym założeniom). Człowiek targany namiętnościami jest jednak istotą obdarzoną rozumem, co odróżnia go od zwierząt. Powodowany rozumem instynkt samozachowawczy nakłania człowieka do życia w pokoju oraz do "rezygnacji z naturalnej swobody na rzecz innych ludzi". Stan przedpaństwowy - stan aktualnego lub potencjalnego konfliktu - czynił jednak niemożliwym efektywne stosowanie tychże darów rozumu - gdyż panowała w nim "subiektywna wolność naturalna", która z konieczności zapewnienia sobie przetrwania "dawała człowiekowi prawo do każdej rzeczy, nawet do ciała drugiego człowieka". Brak sankcji zdolnych wyegzekwować prawo - także natury - w stanie przedpaństwowym sprawiał, że rozum ludzki nie mógł wyjść ponad namiętności - "ugody bez miecza są tylko słowami i nie mają mocy, by dać człowiekowi bezpieczeństwo". Według Hobbesa jednak ludzie, poprzez czynny akt woli (!) zawiązali umowę społeczną - "daję upoważnienie i przekazuję moje uprawnienia do rządzenia moją osobą temu człowiekowi albo temu zgromadzeniu, pod tym warunkiem, że i Ty przekażesz mu swoje uprawnienia i upoważnisz go do wszystkich jego działań w sposób podobny". Tak powstały aparat państwowy Hobbes uznawał za absolutnego władcę jednostek. Jednak zaznaczał granicę posłuszeństwa wobec władzy: "Zobowiązanie poddanych w stosunku do suwerena trwa tak długo i nie dłużej niż trwa moc, dzięki której jest on zdolny ich ochraniać" - czyli do momentu, do kiedy władza jest w stanie wypełniać cel umowy.

Inny filozof, John Locke[2], uznawał, że zakładany stan natury nie wyglądał aż tak czarno jak w obrazie Hobbesa. Człowiek - istota rozumna - od początku miał podporządkowywać się prawu natury, poznawanemu dzięki rozumowi właśnie. Choć jednak taki stan natury dysponował ładem moralnym, pozostawał stanem niepewności (bo jak np. człowiek ma zawsze w sobie godzić ideały człowieczeństwa z własnymi potrzebami, na domiar jeszcze będąc sędzią we własnej sprawie?). Ludzie zdecydowali się więc na utworzenie rządu przede wszystkim z konieczności karania przestępców. Umowa społeczna według Locke'a była dwuczęściowa - ludzie najpierw powołali społeczeństwo, które to z kolei powołało państwo. Umowa tejże konstrukcji wzmocniła prawa ludzi - zabezpieczyła bowiem ich życie, wolność i własność. Ponadto władzy państwowej w tym modelu nie wolno było wkraczać do sfery prywatnej, religijnej, kulturalnej i społecznej (jakże inaczej niż dziś). Wobec władzy nadużywającej zaufania społecznego nie negował zasadności buntu, radził jednak wystrzegać się pochopności takiego czynu, związanego nierozerwalnie z zamętem. Niebezpieczeństwo tyranii proponował zwalczyć poprzez zawczasu odpowiednie zorganizowanie rządu (postulował też własny model podziału władz).

Nie wszystkich może przekonywać strona "opowieści" zawarta w koncepcjach Umowy Społecznej. Warto jednak w takim razie skupić się na założeniach modelowych dotyczących instytucji państwa w ogólności, zawartych w tychże koncepcjach - jego celach, legitymizacji, roli wśród ludzi. Warto, zanim ludzki twór tak powszechny i o tak wielkim wkładzie w rozwój ludzkości uzna się za zło, pomyłkę i aberrację.

Wracając do "Vendetty". Państwo przedstawione w komiksie jest totalitarne, co w oczywisty sposób ma na celu budowę kontrastu i tym łatwiejsze uzasadnienie anarchistycznych postulatów V. Wpadanie jednak w pułapkę dualizmu "totalitaryzm (państwo) - anarchizm (wolność)" ma jednak jeszcze mniej zasadności niż rozróżnianie "naziści (źli) - komuniści (dobrzy)" w II wojnie światowej. V przedstawia słuszną postawę podejmowania odpowiedzialności za samego siebie jako przeciwstawną wobec tworzenia struktur państwowych. Tymczasem jednak to właśnie uświadomienie sobie własnego znaczenia i przyjęcie na siebie odpowiedzialności za los swój i innych leżą u podstaw każdego organizmu państwowego. Problem zawsze leży nie w państwie jako takim, a w tym jakie państwo obywatele sobie tworzą ("jak sobie pościelesz..."). Słusznym jest więc głoszenie "be your own boss", jednak już wiązanie tego hasła z nakazem podążania za ideami V stawia go na równi z innymi tyranami - ponieważ odmawia ludziom rozumu, zdolności do samodzielnej refleksji.

2) Po obdarzeniu ludzi wolnością, V pragnie poprowadzić ich drogą anarchii. Anarchizm[3] nie jest założeniem jednolitym, istnieją różne jego formy. Można jednak przyjąć, że anarchizm jako taki neguje zasadność istnienia państwa. Anarchiści uznają, że wspomniany wyżej autorytet wymierzający sankcje jest niepotrzebny - wręcz zły - ponieważ to władza jest źródłem wszelkiej przemocy, ludzie zaś z natury dążą do współpracy i niechętni są konfrontacjom. Powiedziano, że anarchizm nie jest ruchem jednorodnym - przewiduje np. osiągnięcie upragnionego stanu drogą rewolucji, lub też tę rewolucje potępia. V oczywiście jest zwolennikiem pierwszej opcji. Nie zgodziłby sie z nim Pierre Proudhon, który wybierając drogę reform głosił, że zniesienie państwa w drodze rewolucji jest niemożliwe, gdyż takie np. przejęcie władzy przez robotników w rzeczywistości wymagałoby ustanowienia właśnie silnej władzy (dyktatura proletariatu). V dużo wyżej zdaje się cenić poglądy Michaiła Bakunina, który z rewolucji czynił niezbędny element przejścia do stanu bezpaństwowego. "Zawodowi rewolucjoniści" mieliby poderwać masy do obalenia władzy, zawczasu stosując terroryzm i inne środki przybliżające wybuch wśród ludu - społeczeństwo musiałoby być doprowadzone do ostateczności, by podjąć rewolucyjny bój. Bakunin uznawał za niepotrzebne zarówno państwo jak i prawo, które jako nierozerwalnie związane ze sobą, wspólnie miałyby też zginąć. Wizję przyszłego społeczeństwa bezpaństwowego Bakunin oparł na własnych wyobrażeniach (koncepcje marzycieli w polityce są szczególnie niebezpieczne). Według niego przyszłe społeczeństwo, będące w przeciwieństwie do państwa tworem natury, będzie oparte na naturalnej ludzkiej solidarności i woli kooperacji. Tym samym Bakunin (podobnie jak i Kropotkin) przeczą hipotezie Hobbesa o stanie przedpaństwowym jako wiecznej wojnie każdego z każdym. O ile jednak założenia Hobbesa odnośnie stanu natury były jedynie punktem wyjścia dla konstrukcji istotnego modelu umowy społecznej i państwa, o tyle u anarchistów stanowią cel. Mówiąc wprost - uzyskanie hipotetycznego stanu sprzed powstania państwa, stanu o którym nie wiadomo czy kiedykolwiek w historii istniał, traktują oni jako pewnik.

Najprościej jest tu przytoczyć odpowiedni fragment z książki Bocheńskiego pt. "Sto zabobonów":

"ANARCHIZM. (...) Anarchia to wyraz grecki, oznaczający ustrój - albo raczej rozstrój - w którym nie ma żadnego przymusu, a więc i autorytetu* deontycznego sankcji. Anarchia jest oczywistym zabobonem, przynajmniej jeśli odnosi się do społeczeństw złożonych. W ciągu 5000 lat dziejów ludzkości nie jest znany ani jeden wypadek, w którym anarchia nie byłaby połączona z ogromną masą niesprawiedliwości, mordów itp. i z szybkim upadkiem społeczeństwa. Można wiec być anarchistą tylko pod warunkiem, że się zakłada inny jeszcze zabobon, a mianowicie wierzenie w postęp*. 
Warto zauważyć, że zwolennicy anarchizmu nie zawsze przeczą konieczności wszelkiego autorytetu, ale tylko autorytetu sankcji. Wydaje się im, że dobrowolnie uznany autorytet powinien wystarczyć i że ludzie mu się poddadzą, nawet gdy żadna sankcja im nie grozi. (...) Wiadomo bowiem, że w każdym społeczeństwie bez wyjątku jest pewien odsetek jednostek niekarnych względnie zbrodniczych, nie poddających się woli większości. W naszych czasach jest to jeszcze bardziej oczywiste niż dawniej. 
Przyczyną rozpowszechnienia tego zabobonu jest odczuwanie istniejącego porządku i panującej władzy jako niesprawiedliwych, co w wielu wypadkach może być słuszne. Ale anarchizm nie jest lekarstwem na to zło, bo prowadzi zwykle do większych nieszczęść, niż te, od których chciałby ludzi uwolnić (...)"[4]

Tak więc, V wprowadzając anarchię w imię wolności nie liczy się absolutnie ani z ludźmi, którzy tak rozumianej wolności nie pragną ("nie ma wolności dla wrogów wolności"...) ani ze zdrowym rozsądkiem, który każe zwrócić uwagę na niejednolitość ideową każdego społeczeństwa. Wprowadza tu przymus rewolucyjny.

3) Jako drogę do osiągnięcia postawionych sobie celów V wybiera rewolucję. Zgodnie z wytycznymi Bakunina pogarsza sytuację w totalitarnym państwie, by przyspieszyć wybuch niepokojów. Osiąga przy tym postawiony przez Hobbesa warunek zakończenia umowy społecznej - państwo przestaje zapewniać bezpieczeństwo. Przejawia przy tym szczególne myślenie życzeniowe - stawia się w roli przewodnika narodu...pardon, w anarchistycznej terminologii będzie to oczywiście "społeczeństwo", przewodnika, za którym mają pójść masy, w jego mniemaniu teraz już obdarzone wolnością i poczuciem samoodpowiedzialności, jakoby gotowe do zaprowadzenia systemu anarchistycznego. Jednak system ten, jak wspomniano negujący zasadność sankcji, z oczywistych względów nie jest w stanie zaistnieć, zwłaszcza biorąc pod uwagę naturalną skłonność człowieka do istnienia w zbiorowości, a w tejże zbiorowości ustanawiania hierarchicznych struktur. Struktury takie nie są z kolei w stanie istnieć bez prawa, choćby było to jedynie prymitywne prawo silniejszego, samca alfa. Trudno uznać, że społeczeństwo, zwłaszcza rozwinięte, zechciałoby świadomie dążyć do osiągnięcia takiego właśnie "porządku".  Społeczeństwo poderwane jest tu jednak do działania w drodze rewolucji. Rewolucja ta jest przede wszystkim rewolucją "przeciw", a nie rewolucją "dla" - przeciw systemowi totalitarnemu, a nie dla zaprowadzenia anarchii. Zaryzykuję stwierdzenia, że każda duża rewolucja była przede wszystkim rewolucją "przeciw", gdy zaś rewolucje "dla" nie były w stanie zebrać mas. V uruchamia więc dla realizacji swoich celów słabo zjednoczony ruch społeczny - którego wolę będzie musiał nagiąć chcąc wprowadzić na ich bagnetach swoje ideały. Cel uświęca środki. Tyle tytułem rewolucji.

Słowem podsumowania, ciekawym faktem jest, że V nie jest w stanie obronić swoich poglądów w sposób rozumowy. Nie stosuje tu "ewangelizacji" - nie wykłada swoich przekonań, nie uzasadnia ich próbując przekonać ewentualnych rozmówców do własnych racji, zostawiając im wolny wybór w ocenie przedstawionych poglądów. Według V Evey musi dostąpić oświecenia - co oznacza tu przeprowadzenie prania mózgu (by mogła się wyzwolić - dość "sekciarskie" podejście jak na...działacza politycznego). Policjant nie może zrozumieć V... dopóki nie zażyje LSD. Bardzo profesjonalne. Jest to o tyle dziwne, że V jako funkcjonujący w fikcyjnym świecie miał okazję bardzo konkretnego wyłożenia swoich racji w bardzo sprzyjającym środowisku nakreślonym mu przez autora. Czyżby była to rysa na legendzie "Vendetty", czy też poglądy te są niemożliwe do uzasadnienia?

Można powiedzieć, że właściwie nie ma sensu roznosić się tak nad polityczną stroną "V jak Vendetta". Można. Ale nie sposób stwierdzić, że komiks politycznej strony nie posiada - a skoro ma taką (i to dosyć rozbudowaną) to dobrze jest jej się przyjrzeć. Tym bardziej, że sporo osób zauroczonych jest maską, logiem, hasłami... To tylko popkultura, ale i aż popkultura. Tłumy chodzą w modnych koszulkach z twarzą Che Guevary, przyznając się w ten sposób do jego osoby, wyrażając uznanie... i nic o nim nie wiedząc. A zawsze trzeba pamiętać, że idee mają konsekwencje.


*wprawdzie popularności "V jak Vendetta" dostarczył także film, jednak obraz w nim - co przyznaje sam Alan Moore - jest mocno stonowany, dlatego też skupiłem się przede wszystkim na wizji zawartej w komiksie.

Korzystałem z następujących:
-"V for Vendetta";
-"Historia doktryn politycznych i prawnych", K. Chojnicka, H, Olszewski;
-"Sto zabobonów", J. Bocheński;
-odpowiednie przedmioty na uniwersytecie;











[1]Informacje i cytaty za:  "Epigon doktryny absoulutyzmu: Hobbes" [w:] "Historia doktryn politycznych i prawnych" K. Chojnicka i H. Olszewski;
[2] Informacje i cytaty za:  "Liberalizm polityczny: Locke" [w:] "Historia doktryn politycznych i prawnych" K. Chojnicka i H. Olszewski;
[3] Informacje i cytaty za:  "Anarchizm", "Anarchoindywidualizm: Proundhon", "Anarchizm gminny: Bakunin", "Anarchokomunizm: Kropotkin" [w:] "Historia doktryn politycznych i prawnych" K. Chojnicka i H. Olszewski;
[4] "Anarchizm" [w:] "Sto zabobonów", J. Bocheński;

piątek, 9 września 2011

Trylogia: Potop


Było "Ogniem i Mieczem", jest i "Potop" - entuzjastyczne podejście P.T. sprawiło mi sporo niekłamanej radości, a prośba o ozdobienie kolejnych części zaowocowała w formie widocznej poniżej. Naprawdę przyjemnie jest komuś pomagać uzupełniać domową biblioteczkę! I tym razem oparłem się na źródłach i klasycznych dziełach (portret Czarnieckiego wisi w Sukiennicach - i tam dopiero robi piorunujące wrażenie!). Szczęśliwie, nie musiałem już korzystać z usług pióra i cienkopisu - zastąpiłem je tegesami ze sklepu plastycznego - SakuraMicron005, F-CEccoPigment 0.1, SakuraPigmaBrush (przepisuję nazwy z opakowania, a jak to się w rzeczywistości nazywa niestety nie mam pojęcia). 
 Druga strona okładki. 
 Strona tytułowa (ten rycerz to husarz wedle XVIw. artysty z Francji).
 Na początku każdego z tomów umieściłem korespondujące z zachowaniem obywateli Rzeczpospolitej "powinności królewskie".
 Cliffhanger kończący I tom. Nigdy nie zapomnę, jak wybierając się na ferie wziąłem ze sobą TYLKO pierwszy tom ("bo przecież nie skończę"). Tydzień musiałem się męczyć, żeby zobaczyć co dalej...
 Co prawda Kmicic i Oleńka to postacie fikcyjne, jednak ród Billewiczów jest jak najbardziej prawdziwy. Powyżej skrócone (przeze mnie) drzewo genealogiczne matki Józefa Piłsudskiego.
Wiersz niezastąpionego Jana Lechonia (wewnątrz książki także jego "Jan Kazimierz") oraz tekst Jacka Kaczmarskiego. JK próbował czasami pisać - jak to się mówi - "z dystansem", jednak to właśnie takie dzieła jak "Z XVI-wiecznym..." zapewniły mu miejsce w narodowym panteonie artystów. W "Ogniem..." dodałem jego utwór "Tradycja".
 Trzecia strona okładki. "Oblężenie Torunia przez Szwedów" wedle Dahlbergha. Strasznie się namęczyłem, a efekt niestety mnie nie satysfakcjonuje.


Zdecydowałem się nie kierować przy wyborze tekstów i obrazów ścisłą chronologią, tylko brzmieniem i estetyką. Stąd "Z XVI wiecznym...", której tekst robi porażające wrażenie i o ponad pół wieku wcześniejszy skrzydlaty rycerz, który wrażenie robi mniejsze, lecz stanowi ciekawy przykład ile to zagranyca wiedziała o świecie. Choć z drugiej strony bardzo romantyczna ta wizja.

Trylogia: Ogniem i Mieczem

Z niejaką dumą prezentuję poniżej serię obrazków, które dodałem dla zachęty do jednego z największych osiągnięć rodzimej literatury. Książka w tej wersji stała się częścią prezentu urodzinowego dla P.T. (wszystkiego najlepszego!). Nie są to ilustracje prima sort - zrobiłem co mogłem. Kopiowałem (lecz nie przerysowywałem!) głównie ze źródeł z epoki przy pomocy pióra na naboje atramentowe (zwykły szkolny sprzęt) oraz typowego, kioskowego cienkopisu. To tak na usprawiedliwienie.


 Druga strona okładki.


 Strony tytułowe (dedykację na barokowym tle wyciąłem - personal stuff).
 Polak w oczach włoskich - trochę randomowo.
Sienkiewicz pisał z perspektywy czasu zaborów - choć ku pokrzepieniu serc, historia zaciążyła na klimacie powieści... Na tych słowach powinno się budować wzajemne relacje polsko-ukraińskie.


 Trzecia strona okładki - miejsca mało, a tak dużo rzeczy do zamieszczenia...


Na marginesie: obecni polscy wydawcy powinni sobie przemyśleć - jak to możliwe, że współczesne polskie wydania są zwyczajnie niedopracowane. Technika poszła do przodu, więc powinno być łatwiej o ładnie opracowane dzieła. Poza tym w przypadku samej tylko Trylogii dysponujemy przebogatym materiałem na okładki i ilustracje - zarówno źródłowym, malarstwem realistycznym, jak i bardziej współczesnym JM Szancerem. I to się marnuje. Zresztą sprawa nie dotyczy tylko literatury polskiej - tak samo jest z pozycjami zagranicznymi. Walter Scott, Conan Doyle i dziesiątki innych* posiadają wspaniałą bazę ilustracji związaną z ich dziełami. Tylko czerpać. W wakacje miałem okazję oglądać księgarnię na Litwie - tak blisko, a jakże daleko pod względem jakości wydań.

*Trzeba tu jednak pochlebnie wspomnieć o wydanych niedawno bez szumu przez Zieloną Sowę dziełach Vernego - okładki nie zachęcają, lecz wewnątrz cieszą oczy wspaniałe oryginalne ilustracje!

wtorek, 30 sierpnia 2011

Jak zdobywano Dziki Zachód

Niewykorzystany plakat Struzana
Wakacje dobiegają końca, a wraz z nimi czas letniego kina rozrywkowego. Rzutem na taśmę (w miesiąc po właściwej premierze) na polskie srebrne ekrany wszedł obraz "Kowboje i Obcy". I być może właśnie taki tytuł - z jednej strony dobrze opisujący film, lecz z drugiej kojarzący się z durnymi komedyjkami - sprawił, że średnia ocen widzów w Internecie wynosi jakieś 50%. Zdecydowanie za mało - nietypowy pomysł i jego bardzo dobre wykonanie domagają się więcej.

Idea jaka stoi za "Kowbojami i Obcymi" jest paradoksalnie gruntownie logiczna. W dobie krzyżowania ze sobą gatunków filmowych nie powinno budzić zdziwienia połączenie czasów Dzikiego Zachodu jaki znamy z np. horrorem, jak to miało miejsce w serii "Deadlands". Skoro zaś taki przeszczep się udał, naturalną konsekwencją wydaje się wmieszanie w western elementów science-fiction. Nie stanowi to większego uszczerbku dla zdrowego rozsądku, niż pokazanie kosmitów atakujących Ziemię w realiach współczesnych czy w przyszłości, bo tak naprawdę jedyną różnicę stanowi tu poziom rozwoju technicznego człowieka. Nietypowy pomysł w "KiO" zasługuje sam w sobie na uwagę, natomiast fakt, że został zrealizowany świadomie i konsekwentnie skłania do podwyższenia oceny.

W filmie bowiem Obcy nie są jedynie dostawką do westernowego klimatu, co jak oczekiwali niektórzy, miało widzowi dostarczyć dawki absurdalnego humoru opartego na mieszaniu porządków. Ci Obcy są pełnoprawnym elementem przedstawionego na ekranie świata, traktowani są przez bohaterów tak serio, jak przez ich odpowiedników z dowolnego klasycznego dzieła o inwazji kosmitów. Ba, Obcymi w filmie kierują nawet na wskroś westernowe motywacje. Tuszę, iż nie będzie to zbyt dużym spoilerem, lecz nie sposób nie docenić zmyślności twórców, którzy ze zrozumieniem gatunku western kazali swym stworom poszukiwać na Ziemi złota! Kto chce, niech się śmieje  - surowiec jak każdy inny. Może gdzieś tam wśród gwiazd jakaś forma życia zaśmiewa się z historyjek o kosmitach przetrząsających glebę w poszukiwaniu przeprasowanych na dziesiątą stronę szczątków zwierzęcych i roślinnych? Coś mi się widzi, że śmiechy w kinie brały się z niedostrzeżenia treści i niedocenienia form ich okrywających, jakimi z kolei scenarzyści w twórczy sposób umieli się bawić obcując z klasycznymi wyobrażeniami historii westernowych. Słowem, nie taki Obcy obcy jak się kowbojom wydawało.

Kowboje natomiast to przede wszystkim gwiezdne trio: Daniel "James Bond" Craig, Harrison "Indiana" Ford i Olivia "Trzynastka od House'a" Wilde. Widzom idącym na film z takim zestawieniem powinna zapalić się lampka informująca, że wbrew oczekiwaniom nie dostaną się na filmidło pokroju "Strasznego Filmu". Oszczędziłoby to nieporozumień i przerzedziło atmosferę na sali kinowej. Do pracy aktorów nie można się przyczepić - zresztą wszyscy znamy ich z innych produkcji i wiemy, że nie są to ludzie wzięci z ulicy, a mający dobrą formę sceniczną. Mamy więc akcję i bohaterów nie w ciemię bitych - Craiga, który z gracją rewolwerowca korzysta z kosmicznego dzyngla na swym przedramieniu, Forda w roli wojskowego po przejściach i tajemniczą pannę Wilde stojących naprzeciw istot o znacznie większym potencjale technicznym - tak, to kolejny ukłon wobec stylu western - jakby rozszerzona perspektywa historycznych starć Anglosasów z Indianami. Motyw wojen amerykańsko-indiańskich jest też w filmie obecny, na szczęście bez cukierkowego podziału na dobrych dzikusów i złych żołnierzy. Parę ciekawych dialogów na ten temat przewinęło się w filmie i dobrze by było, gdyby dotarły one do uszu Sz.P. Camerona od "Avatara". 

Ci Panowie nie grają w byle czym.
Czas natomiast poruszyć wady filmu. Największą i najbardziej kolącą raną z jaką miałem do czynienia przez jakieś 3/4 seansu byli inni widzowie. To była prawdziwa droga przez mękę, gdyż większość ludzi (choć szczęśliwie nie wszyscy) - zdawało się - pomyliła sale w kinie i zamiast na obrazek dostosowany do swojego poziomu trafiła na ten film. Ten charakterystyczny prymitywny rodzaj śmiechu, brzmiący zupełnie nie wtedy gdy powinien. I nie jest to nawet tak modne szyderstwo odzywające się w momentach podniosłych. Śmiech rozlegał się nie wiedzieć czemu np. w scenach z udziałem Indian, gdy widzieliśmy ich we właściwych im strojach, posługujących się własnym językiem itp. Może jestem zbyt drętwy i niedzisiejszy, ale za Chiny nie widziałem w tych momentach komizmu. Wspomniałem, że choć tytuł może sugerować co innego, "KiO" komedyjką nie są. Bliżej im do kina Nowej Przygody spod znaku "Indiany Jonesa" (Harrison Ford nie bez powodu zgodził się na angaż w filmie...). Widz będzie świadkiem pościgów, strzelanin i rzucanych przez ramię sarkastycznych uwag. I - uwaga! - brak tu "humoru" na poziomie "siusiu-kupa-dupa" tak ostatnio często nieszczęśliwie widzianego w mających dostarczać rozrywki historiach. To kolejny duży plus! 

Podsumowując, film "Kowboje i Obcy" polecam każdemu, kto ceni sobie western, nie boi się oglądać gatunkowego miksu, ma w pamięci przygody czasów "Indiany Jonesa" i sentyment dla choć jednego członka ww. trio. Choć film pojawił się jako obraz wakacyjny, coś mówi mi, że oglądnę go jeszcze w innej aurze roku, gdy trafi na półki sklepowe.

P.S. Nareszcie nasi wybrali dla filmu dobry plakat (bo tego od Struzana Amerykanie nie zatwierdzili)!

sobota, 6 sierpnia 2011

Staruszek Logan, czyli Tam i z Powrotem

Zachęcam do przyjrzenia się mojemu gościnnemu występowi w mateczniku Anonimowego Grzybiarza. Spektakl poświęcony jest albumowi Marka Millara pt. "Old Man Logan". Zapraszam!

Komiksowa wojna; może zawierać śladowe ilości swastyk

Do polskich kin wszedł właśnie film produkcji amerykańskiej pt. "Kapitan Ameryka". Przynajmniej o bilet na seans takiego właśnie tytułu widzowie proszą stojąc przy kinowych kasach. Wewnętrzny konflikt Tłumacza, hamletyczna batalia, którą przyszło mu stoczyć z samym sobą wobec zadania przetłumaczenia na język ojczysty angielskiego "Captain America: The First Avenger" zaowocowała kuriozalnym wyjściem połowicznym, językowym obojnakiem w postaci "Captain America: Pierwsze Starcie". Zaiste, Fortynbras nie ma czego szukać na tej scenie translatorskiej nędzy i rozpaczy. 

Komiks, jak każda forma ludzkiej działalności, kształtowany jest przez "tu i teraz" momentu tworzenia. Kapitan Ameryka powstał na (co oczywiste) amerykańskiej ziemi w latach II wojny światowej, by podnosić na duchu i zachęcać do podjęcia zadań wspólnego wysiłku wojennego. Wojna minęła, lecz Kapitan zadomowił się w USA i żyje tam po dziś dzień. Ostatnio Marvel postanowił przenieść historię Kapitana Ameryki na srebrny ekran, w ramach trwającej od paru lat ofensywy mającej przygotować grunt pod przyszłoroczny obraz "The Avengers". (teaser tego ostatniego jest bez uprzedzenia emitowany po trwających ponad 10 minut napisach końcowych). "The Avengers" będzie filmem we współczesnych realiach, natomiast "Kapitan Ameryka..." ukazuje początki zachodniego herosa na frontach wojny światowej. Chuderlawy Steve Rogers (Chris Evans) desperacko pragnący wziąć udział w walce, zostaje wybrany do amerykańskiego programu mającego na celu stworzenie superżołnierza. Program prowadzi zbiegły z Niemiec naukowiec, którego pierwszym "dziełem" był niejaki Red Skull.

"Potężniejsze niż reakcja atomowa Strassmanna... Orichalcum"




Na ekranie bardzo pozytywnie zaskakuje praca aktorów, świetnie dobranych do postaci. Chris Evans w roli tytułowej, Tommy Lee Jones - amerykański oficer cytujący gen. Pattona, mało znana Hayley Atwell jako przeurocza agentka Carter oraz Sebastian Stan jako nowa wersja kapitanowego "Robina" - Bucky prezentują się bardzo dobrze. Zaś niezastąpiony Hugo "King of the Nerds" Weaving w roli Red Skulla sprawił, że z autentycznym żalem powitałem moment, w którym musiał on ukazać swą czerwoną fizjonomię. Widząc tą grupę na ekranie, nie sposób pomyśleć o lepszym dopasowaniu aktorów do ról przewidzianych w scenariuszu. Łyżką dziegciu jest tu fakt, że kolejne filmy Marvela dziać się będą współcześnie, więc z oczywistych względów chronologii nie ujrzymy już ani pułkownika Phillipsa, ani też panny Carter. Natomiast comeback Kapitana Ameryki jest już pewny w "The Avengers". Być może powróci także Hugo Weaving, co nie byłoby zaskakujące biorąc pod uwagę, że jego rola to archetypiczny wróg z filmów o agencie 007.

Szczęśliwie Marvel nie grzebał w zasadach patriotyzmu w swojej nowej produkcji. Kapitan jest amerykańskim patriotą we właściwym tego słowa znaczeniu. Po ludzku pragnie służyć swojemu krajowi w potrzebie. Wprawdzie początkowo nieco naiwnie nie łączy służby na wojnie bezpośrednio z zabijaniem żołnierzy wroga - można to jednak zrzucić na karb budowy postaci jako młodego idealisty. Sceny dialogowe z dr Erskine'm oraz pułkownikiem Phillipsem wprowadzają tu na szczęście równowagę. Dowiadujemy się z nich, że Steve Rogers pragnie po prostu nie stać się tym, kogo zdefiniował jako wroga - "bully". Nieistotne dla niego jest to, czy "bullies" występują między ludźmi, czy też na arenie międzynarodowej. Jego wojna jest i będzie prowadzona w imię słusznej sprawy, obrony ojczyzny i położenia kresu zagrożeniu ze strony III Rzeszy. Nieważne, czy z bronią w ręku, czy też w objazdowym propagandowym wodewilu - Rogers walczy, tak jak może. Kolorowy amerykański patriotyzm w filmie potraktowany został serio i z należytym szacunkiem, bez prób tworzenia kwadratury koła. Nie jest on tu wprawdzie wysublimowaną intelektualną konstrukcją, ale trudno oczekiwać takiej po superbohaterskim komiksie. Ten skupia się na prostych prawdach i prostych morałach - w tym konkretnym wypadku nie przechodząc na szczęście w półprawdy. Ba! W finałowej scenie Red Skull przedstawia się jako ten, w którego przyszłym państwie światowym nie będzie już narodów, więc oczywistą koniecznością jest dla niego zniszczenie tego, który nosi barwy narodowe - Steve'a Rogersa. Odważnie, jak na popkulturowy obrazek!

Dwa razy więcej nie znaczy dwa razy lepiej.
Kwestią nurtującą wszystkich zainteresowanych filmem była obecność, lub raczej oczekiwana nieobecność, swastyk. Współczesne przepisy prawne lubują się w wymazywaniu nie tylko ze środowisk neonazistowskich, ale także z produkcji ocierających się o historię, symboliki III Rzeszy (nie trzeba dodawać, że jak ktoś chce to może pomalować sobie samochód w sierpy i młoty). Marvel kuriozalnie zdecydował się zapalić Bogu świeczkę, a diabłu ogarek. W filmie znany czytelnikom komiksów niemiecki, nazistowski oficer, który z Hitlerem pił bruderszaft -  Johann Schmidt/Red Skull decyduje się wraz z podległą sobie tajną wojskową komórką - Hydrą - wytoczyć prywatną wojnę nie tylko Aliantom, ale i Niemcom. To pewnie właśnie ten osławiony niemiecki ruch oporu, który - jak wszyscy wiedzą - dzielnie przeciwstawiał się Hitlerowi. Umożliwiło to zredukowanie ilości swastyk do minimum - zresztą sami hitlerowcy pojawiają się zaledwie w paru miejscach, głównie po to, by zginąć z rąk zabawnie "hajlujących" jednocześnie dwoma rękami żołnierzy Hydry. Nie jest to jedyna działalność, podczas której wojsko Red Skulla dowodzi jakości swej formy intelektualnej. Dreptający w komicznych mundurkach (zakaz wykonywania zawodu dla projektanta kostiumów!) z laserowymi karabinami różnych rozmiarów wyglądają jak nieudana i niezamierzona parodia szturmowców z "Gwiezdnych Wojen". A na pewno stanowią oni doskonały przykład tego, co Roger Ebert nazwał "syndromem szturmowca". Dużo lepiej w roli czarnych charakterów spisaliby się Niemcy, co też sprawdziło się w "Indianie Jonesie". Film zdecydowanie traci przez brak hitlerowców - zarówno w warstwie wizualnej, jak i fabularnej. Jak bowiem wyjaśnić to, że Kapitan Ameryka wraz z niemałą częścią US Army ugania się bezproblemowo po całej okupowanej przez Niemców Europie akurat za wojskami Hydry? Co w tym czasie robią hitlerowcy? Cała II wojna schodzi tu nawet nie na drugi plan, ale w ogóle wypada z obrazu. Chyba nie to powinno być zamiarem twórców filmu o przygodach drugowojennego superbohatera...

Występuje tu właśnie problem współczesności - problem z tworzeniem produkcji niehistorycznych z akcją w realiach II wojny światowej. Nawet nie z historią w tle, a zaledwie ocierających się o historię. Ci, którym nie przeszkadzają powtarzające się wciąż "polskie obozy koncentracyjne", z aptekarską dokładnością tropią obecność swastyk na ekranach i monitorach (przypadki Company of Heroes, Medal of Honor: Airborne i inne).  Ze dwadzieścia lat temu nikt nie robił z tego problemu - Indy bił hitlerowców, czyli Niemców. Nikt nie pomyślał nawet, by hitlerowcy nie byli z Niemiec, a co dopiero by zastępować ich jakąś "tajną komórką". O czasy, o obyczaje!

Film ten cechuje dziwna jak na obraz wakacyjny prawidłowość - im więcej akcji na ekranie, tym gorzej się go ogląda. Gdzieś tak w 3/4 filmu, gdy zbliża się decydujące starcie między Hydrą, a polującymi na nią po całej Europie oddziałami Anglosasów, film podoba się coraz mniej. Nędzne starcie na motocyklach, laserowe fajerwerki... obraz można byłoby bez strat dla widza skrócić do momentu gdy na scenę wkracza pułkownik Tommy Lee Jones. A jednak pierwsza część filmu, gdzie stosunkowo niewiele jest strzelanin i wybuchów była autentycznie dobra. Najwidoczniej twórcy nie mieli pomysłu, jak w jednym filmie przedstawić wojenne dzieje Kapitana Ameryki, zdecydowali się więc na ukazanie ich w formie nieledwie slajdów lub serii lepiej lub gorzej zrealizowanych akcji wymiany ołowiu/energii. Dobrze zrobiony napowietrzny finisz podnosi poziom, jednak nie usuwa niesmaku po wcześniejszych scenach, zresztą film kończy się zbyt szybko, by końcówka zdążyła zatrzeć złe wrażenie po pierwszych ujęciach "final battle". W każdym miejscu boli też niewykorzystany potencjał klimatu retro - wprawdzie mamy thompsony i resztę sztafażu, ale wszelkiego rodzaju instalacje futurystyczne, nie licząc laboratorium Erskine'a, stworzone zostały bez szacunku dla estetyki epoki. Kolejny duży błąd projektantów.

Seans bez okularów. Nie tutaj.
Poważnym mankamentem jest także dystrybucja filmu wyłącznie w wersji 3D. Nie mam względem tej technologii żadnych uprzedzeń natury biologicznej, nie bolą mnie od tego oczy ani brzuch. A i tak nie znoszę tych drańskich okularów. W tym konkretnym wypadku miałem wrażenie, że przez nie właśnie część scen wyglądała nieco zbyt ciemno - na pewno nie z zamysłu twórców filmu. Gogle uniemożliwiły mi również w paru miejscach nadążanie za tym co dzieje się na ekranie - i nie mam tu na myśli scen strzelanin, a zwykłe, spokojne wymiany zdań między bohaterami. Precz z obowiązkowym 3D w kinie!

Co więc można powiedzieć o nowym "Kapitanie Ameryce"? To film na czwórkę w szkolnej skali ocen. Wszystkie mankamenty przypadają wyłącznie na jego drugą połowę, ale cóż to zmienia?  Oglądnąć go można, lecz w żadnym wypadku nie jest to pozycja obowiązkowa. Fanów uprzedzam, by wzięli poprawkę na to, że mówi to człowiek, który z ostatniej "avengersowej" serii kinowej upodobał sobie jedynie "Iron Mana". Pierwszego.