sobota, 29 września 2012

Cztery wieki


Jan Matejko, "Carowie Szujscy na Sejmie Warszawskim"
Ostatnio na mieście będąc miałem szczęście dojrzeć plakat imprezy historycznej "Hołd ruski". Rekonstrukcja historyczna z zawsze ciekawych dziejów wieku XVII - tym razem trochę wcześniejszych niźli "Ogniem i Mieczem", bo z samych tegoż stulecia początków. 1610 - bitwa pod Kłuszynem, 1612 - zajęcie Moskwy... Dodatkowo blisko - na krakowskim Starym Mieście. Całość wpisana została w odbywające się w Niepołomicach dni "Pól Chwały". Cóż, i pięknemu miastu Krakowowi coś czasem przyjdzie uszczknąć od pięknego miasta Niepołomic.

Krótko po godzinie jedenastej pod kościołem św. Wojciecha na Rynku zebrali się dzielni rekonstruktorzy płci obojga, po czym miało miejsce wezwanie do wojska. W sumie przybyło coś pod setkę żołnierzy - piechota nasza oraz najemna, pospolite ruszenie, spieszona (niestety) husaria... Przedstawiono też hetmana Żółkiewskiego oraz wygłoszono komentarz historyczny, który niestety był zupełnie niesłyszalny ze względu na problemy techniczne rozrywające mikrofon od środka. Szczęśliwie, zarówno hetman, jak i dowódca wojsk najemnych nie mieli podobnych kłopotów.

"- Kiedy postój?
- Gdzie jest wino?"


Następnie wyprawa ruszyła ulicą Grodzką, z dźwiękiem bębnów i okrzykami bojowymi, tworząc piękny pochód, powiększony dodatkowo przez "cywilnych" obserwatorów. Kolejnym przystankiem był plac Marii Magdaleny - tutaj można było podziwiać musztrę, zwłaszcza najemników, w otoczeniu których zrządzeniem losu lądowałem najczęściej. Po drugiej stronie "obozu" pospolite ruszenie pojedynkowało się między sobą, a trwało to aż do przemarszu na plac pod kościołem św. Idziego.

"- W dyby Tatarzyna! Bo najgłośniej krzyczał!
- Toć i nie szkoda, bo bisurmanin!
- Jakże to? Odbijemy!
- Stać! Łaska hetmańska!"


Tutaj rozegrały się sceny ruchawek w obozie. Domagano się postoju, żołdu i wszystkiego, co stanowić mogło dobry powód do bitki. Nie obyło się bez ingerencji karzącej ręki sprawiedliwości, która objawiła się zakuciem Tatara w dyby. Kara nie była ani długa, ani też dotkliwa - hetman zdecydował się na okazanie łaski (być może wobec pomruków jakie przeszły przez towarzystwo szlacheckie). Podobnego szczęścia nie miał niestety jeden z najemników, ale też i nie bardzo żałowano rozstrzelanego (salwą pierwszą i dobitką). Wojsko ruszyło w stronę bulwarów wiślanych.

"- Zabić draba, więcej żołdu dla nas będzie!"


" - Co z żołdem?
- My nie mamy, to i tym bardziej dla pludraków nie będzie. Ani dziś, ani jutro."


Skrawek bulwarów, który widział już nieraz Jarmark Świętojański tym razem stał się sceną, na której pokazano bitwę pod Kłuszynem. Wedle słów narratora, które dało się wyrozumieć pomimo stałych problemów z mikrofonem, śmiesznie małe siły polskie stanęły naprzeciw wielokrotnie liczniejszych sił rosyjskich. Carowie rozbawieni garstką przeciwników przystąpili do bitwy. Niedługo potem uciekali zostawiając za sobą w pośpiechu cały dobytek, licząc (słusznie), że pogoń zatrzyma się, by pozbierać skarby.

W bitwie podziwiać można było kilkakrotne starcia wojsk naszych i rosyjskich, wśród huku i dymu. Całość zakończył hołd carów Szujskich złożony w Warszawie przed królem Zygmuntem.

Ostatnim punktem programu był krótki komentarz niezastąpionego profesora Andrzeja Nowaka. Niestety! Prawie nic nie dane mi było usłyszeć (znów zepsuty mikrofon, wspomagany wysiłkiem gadatliwego tłumu), z ciekawostek dorozumiałem się jeno, że w skutek wyprawy odzyskano ziemię smoleńską utraconą na rzecz Rosji sto lat wcześniej oraz, że hołd carów był hołdem honorowym - państwo zajechali gdzie trzeba karetą etc. etc.  Ergo - do książek, bo tam jeszcze więcej klimatu i odpowiedzi (zanim co poniektórzy zaczną zadawać pytania o poprawność polityczną)!



Poniżej seria zdjęć, które wykonałem podczas imprezy. Bez celowania, bo na zdychającej baterii (ale starczyła... na styk!).

Pod kościołem św. Wojciecha

Wymarsz z Rynku
Ulicą Grodzką

Narrator i Hetman
(w tle zaawansowany technologicznie szlachcic)

Husarze na placu Marii Magdaleny.


Najemni

Przy kościele św. Idziego


W dyby!

W dybach!

















Hołd carów Szujskich (i tyle ich widzieli - a przynajmniej ja)


"- Idziemy szykiem "bezład".
- To nam wychodzi najlepiej!
- Formacja "rój"!"



Umbrella, straciłaś przyjaciela


Słownik zaliczony. Hasło: "retrybucja". Status: nie znaleziono. Wdrażam protokół internetowy. Wikipedia: odnaleziono. Znaczenie: sprawiedliwa kara. Status: jestem odrobinę mądrzejszy ( i ty też - o ile nie sam wcześniej nie sprawdziłeś).


Filmy z serii "Resident Evil" to jest coś. Milla Jovovich, zombie, takie klimaty. Było bardzo fajnie. Jedynka, dwójka, trójka, czwórka... Nawet jeśli ktoś się oburzał nad mniemaną "durnotom" tu i ówdzie - wszystko to było wpisane w formułę filmów. I tak świetnie działało! Inna ważna rzecz - ruchome obrazki z "Residenta" nie poszły drogą gier z tejże serii, które (choć zawsze grywalne) poczęły uskuteczniać najdebilniejsze z debilnych konceptów, odchodząc niestety od tego, co w cyklu najlepsze - tj. klasycznych, snujących się żywych trupów i Wielkiej Złej Korporacji Umbrella. Kiedy w grach pojawiły się "pasożyty Las Plagas", twórcy filmu po prostu przenieśli akcję do Las Vegas. I jest to najbardziej trafny komentarz do poczynań gierorobów. A teraz - jak mawia Papcio Chmiel: "WTEM!"...

Krótko: wszystkie chore pomysły z gier znalazły swoje miejsce w najnowszym filmie pt. "Resident Evil: Retrybucja". Wsadzono je do tajnego laboratorium Umbrelli na Kamczatce - dosłownie i w przenośni na końcu świata. Las Plagas (tu w sowieckich kostiumach!). Fioletowa Power Ranger Jill Valentine z jej pajączkiem na piersiach (nieszczere gratulacje za wiernie odtworzony dyskotekowy kostium z growego RE5!). Umbrella to też już coś innego. Jednocześnie pozbyto się klasycznych trupich wolnochodów, zastępując je biegającymi zombie. C'est horrible! Zawsze ceniłem sobie dobre romerowskie zombie - "biegacze" udają się twórcom dużo rzadziej. Wyjątkiem jest tu np. remake "Świtu żywych trupów" autorstwa Snydera... I co? I w nowym RE mamy scenę tak mocno nawiązującą do tegoż dzieła, że właściwie przyklejoną do jego pleców. W sumie nie jest to problem - scena pojawienia się zombie na przedmieściach jest całkiem udana. Ale szybko się kończy.

Cały film składa się z kilkunastu scen strzelanin wielce luźno połączonych nitką szczątkowej linii głównej - Alice musi się wydostać z bazy wroga. Wbrew cynikom nie jest to opis typowego kina akcji. Nawet jeśli ktoś nie przepada (lub snobuje się na takiego) za kinem "zabili-go-i-uciekł", powinien wiedzieć, że w każdym gatunku są filmy realizujące swoją formułę dobrze lub źle. Akurat nowy RE ogląda się - w przeciwieństwie do czterech poprzednich - źle. Już "prolog" w postaci puszczonego "od tyłu" epilogu poprzedniej części to zwyczajnie teledyskowy montaż i puste efekciarstwo. Przez "puste" rozumiem tu "bezsensowne", czyli nie służące niczemu, nawet podziwianiu tejże kanonady. W filmie akcji nie wystarczy po prostu postawić naprzeciwko siebie dwóch lub więcej stron i kazać im strzelać.

Kolejny problem - aktorzy. Przenieśmy się w czasie i przestrzeni do grodzkiego Składu Tanich Książek. Pracują tam ludzie wykształceni, prowadzący często naprawdę ciekawe rozmowy (głośne i wyraźne - nie żebym podsłuchiwał). Pamiętam jak dwóch gości dyskutowało tam o Milli Jovovich właśnie. Że fajnie strzela sobie w "Resident Evil". Ale jeden z nich dodał, że przecież to nie jest aktorka jeno od takich ról - że wystarczy wspomnieć "Joannę d'Arc" z nią  w roli głównej (ostatnio trudno dostępny film). I rzeczywiście! Zawsze lubiłem Millę J. i wiedziałem, że co jak co, ale swoje odegrać potrafi. Szkoda tylko, że w nowym RE zdolności aktorskie jej, jak i Michelle Rodriguez i paru innych znanych stąd i stamtąd, smutnie kontrastują z tym, co pokazują nam np. Sienna Guillory (Jill Valentine), Johan Urb (Leon S. Kennedy) czy Bingbing Li (Ada Wong). Nawiasem: Ady Wong też nie było we wcześniejszych częściach filmu. Nie znaliśmy dobra jej nieobecności, póki nam go nie odebrano.



Cóż więc pozostaje? Nadzieja, której sztandarem łopoce Albert "Johnny Bravo" Wesker. Powstrzymując się od spoilerów powiem tylko, że Wesker pojawia się na samym końcu filmu, zwiastując nam naprawdę widowiskową "ostateczną rozgrywkę". Oby udało się ją nakręcić. I oby była lepsza niż to, co właśnie zobaczyłem.

Podsumowując: "Resident Evil: Retrybucja" to film łącznikowy pomiędzy poszczególnymi częściami. Dodatkowo niezbyt dobry - polecić go można tylko fanom, a i to raczej po uprzednim zastanowieniu. W każdym razie czekam na następną część. W przypadku gier z "Residenta" kolejny epizod ma być powrotem do sprawdzonej klasyki. A jak będzie w kinie?


P.S. Film był tylko w 3D. Nie lubię płacić dodatkowo za coś czego wcale nie chcę. Następnym razem, gdy coś będzie tylko w "cudownym trójwymiarze" to chyba poczekam z rok, aż wejdzie do telewizora. 



poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Trylogia: Pan Wołodyjowski


Jest i zwieńczenie Trylogii. Nie ukrywam, że trochę pogubiłem się tu w koncepcji, a niestety nie było opcji "save&load". Dlatego też wrzucam tylko część zdjęć - na potwierdzenie, że podjętą pracę ukończyłem. Książka oczywiście w rękach P.T.







"Prometeusz" i iskierka nadziei



Na wezwanie T.R. postanowiłem wysmażyć kilka słów o nowym dziele Ridley'a Scotta. Oj, bardzo bałem się tej produkcji. Co prawda zwykłem podchodzić do oglądanych obrazów dając im carte blanche, ale przecieki na długo przed premierą zakłóciły mój spokój i wzbudziły obawy. Hollywood będzie się znowu bawić w "odkrywanie" nieboskiego pochodzenia ludzkości?  Obcy, tak - ci Obcy! - jako wyhodowana sztucznie broń biologiczna? To nie mogło wypalić. A jednak...

"Prometeusz" nie jest filmem bez wad, jednak jego zalety przebijają się na pierwszy plan. Fabuła, wystarczająco tajemnicza, oplatająca bohaterów. Powrót do klasyki - wyprawa odcięta od wszelkiej pomocy z zewnątrz, badająca mroczne pozostałości nieznanej rasy... Jeśli ktoś jeszcze żałował, że załoga "Nostromo" nie mogła bliżej zbadać swojego niespodziewanego odkrycia i podzielić się tym z widzami, teraz będzie miał okazję zobaczyć parę ciekawych rzeczy pośród dobrze zaprojektowanej scenerii. Nie jest to co prawda tak dobry powrót do retro-estetyki jak można było sądzić po trailerach, ale - podobnie jak w nowym "Starciu Tytanów" - chwała i za to!

Tylko tutaj właśnie pojawia się Problem. Otóż, "Prometeusz" obroniłby się samodzielnie, bez konieczności wpisywania go w uniwersum Obcego. Tymczasem, niestety, wprowadza on do wszechświata Xenomorphów zmiany w ilościach nadprogramowych. Podobnie uczynił nie tak dawno George Lucas z sagą "Gwiezdnych Wojen" i choć Ridley Scott przeprowadza rewolucję w dużo lepszym stylu, niesmak pozostaje. Można by się spodziewać, że najbardziej "oberwie" się Space Jockey'om, którzy teraz stali się "Inżynierami". Tutaj jednak nie jest źle - o tej rasie z filmów wiedzieliśmy bardzo mało - a powiedzmy, że komiksy pomijam. Było więc spore pole manewru, na którym Scott mógł się bawić. Pomysł z przedstawieniem tego, co wcześniej uważaliśmy za "trąbę" Space Jockey'a jako jego skafandra uważam za całkiem ciekawy. W projektach tych istot pozostaje najwięcej ze stylu klasycznych filmów z Obcym. Czymś, co z kolei w uniwersum nie mieści się w żadnym wypadku, jest przedstawiony w filmie "mix gatunkowy". Tak naprawdę (wbrew temu co piszą niektórzy dziennikarze) w filmie nie ujrzeliśmy Obcego ani razu, natomiast mogliśmy podziwiać przedziwny i niepotrzebny miszmasz istot przeradzających sie w coraz to inne monstra. Mówiąc wprost, w Sali z Głową powinny się znajdować jaja Obcych, bądź też kontenery z tymi jajami. Bądź też zarodki jakiegoś pre-aliena, które po połączeniu się z ludźmi zaowocowałyby znanym nam Obcym. Cokolwiek, byle funkcjonującego w ramach świata znanego i rozwijanego od tylu lat przez różnych reżyserów i fandom. Niestety, nas uraczono wijami, które w przedziwny sposób "ten-tegują" z ludźmi, dając w efekcie łańcuch prowadzący przez różne gatunki, w tym i kosmo-ośmiornicę, aż po pseudo-obcego. Czyli zabawa będzie kontynuowana w następnych częściach, bo gigerowskiego projektu nie ujrzeliśmy.

 
Android David - nie taki jak Bishop,
lecz zasługujący na brawa.
Wszystko to może być efektem wprowadzenia do formuły serii zagadnienia "kreacji ludzkości". Sprawa nietypowa, trudna i tak bardzo podatna na pomysły dziwnych głów. Po "Misji na Marsa" i różnych hollywoodzkich ufo-sektach mogliśmy się spodziewać prawdziwej klapy, ideologicznego manifestu, nowej ewangelizacji na miarę środowisk zdegenerowanych. I tutaj... A niech mnie! "Prometeusz" potraktował tak drażliwą kwestię w sposób jak najbardziej godny science-fiction! Nie tylko nie ma tutaj propagandy, ale też wątek poprowadzono "idąc na całość" - z konfrontacją z "bohaterką wierzącą" włącznie. I mowa tu nie o postaci wstawionej w celu prymitywnego kontrastowania "jedynie słusznej wersji" reżysera, jakiejś miernie napisanej rólce fanatyczki, a o zwyczajnej, pełnoprawnej uczestniczce fabuły! Słowem, wątek rozegrany dobrze, wcale niejednoznacznie, ale na pewno zasługujący na uwagę widza. Coś dobrego dzieje się w Hollywood - najpierw antylewacki nowy "Batman", teraz "Prometeusz" bez scjentologii.

Niestety, wady "Prometeusza" nie ograniczają się do wprasowywania go w uniwersum Obcych. Sam film pokazuje bardzo mocne sceny, możliwe, że nawet zbyt ohydne (kolega podobno byłby zwracał na sali kinowej). Mowa tu zwłaszcza o scenie "aborcji ośmiornicy". Akurat ta scena stanowi nieco wulgarne nawiązanie do znanych także z oryginalnego "Obcego" interpretacji kierujących się w stronę "fobii ciążowej". Biorąc pod uwagę fakt, że postać oryginalnego Obcego została zlepiona z różnych fobii współczesnego świata (a te bywają naprawdę dziwne) interpretacja to wcale nie tak oderwana od rzeczywistości. Tutaj jednak znów szczęśliwie - scena ta nie została wykorzystana w żaden sposób jako jakaś zawoalowana pochwała aborcji. Poważne kino to jednak poważne kino.

Natomiast wśród pomysłów, które aż proszą się o rozpisanie na nowo króluje wątek "Shaggy'ego i Scooby'ego", tj. dwóch naukowców, którzy mieli nieszczęście zgubić się w budowli Inżynierów. Najpierw bali się własnego cienia, po to, by gdy zagrożenie przybyło podjąć próbę przytulania go. Mało prawdopodobne. Podobnie późniejsza scena, w której geolog morduje członków załogi "Prometeusza" - ewidentna zrzyna z "Coś" (które nawiasem cenię sobie bardziej niż "Obcego"!) mająca na celu jedynie pozbycie się paru postaci, a nieposiadająca żadnego uzasadnienia w świecie filmu ponad jakąś abstrakcyjną "tajemniczość" dzieł Inżynierów. Bo niby dlaczego geolog, który zginął od wylania kwasu na twarz miał stać się zombie? Podobne nieścisłości niestety się w filmie zdarzają - wystarczy wspomnieć jeszcze początkową scenę, w której widzimy nawiązujące do Inżynierów starożytne malowidła. Tylko skąd ludzie wiedzieli o Inżynierach, skoro ci jedynie wylali prazupę na powierzchnię Ziemi? Niby mogli ludzkość odwiedzać także potem, ale tego z filmu się nie dowiedzieliśmy.

Pomimo tego "Prometeusz" jest filmem, z którym warto się zapoznać. Szczególnie jeśli jest się fanem świata Obcych. Bo nareszcie coś się na obcym podwórku ruszyło.

Mam też nadzieję, że żarty nie okażą się prawdą, i że "Prometeusza II" nie nakręci Cameron. Mając w pamięci "Avatara" można się domyślić, że Inżynierowie znienawidzili ludzkość ze względu na jej nieekologiczne podejście do wszechświata.

Pamiętna scena z "Ósmego pasażera Nostromo". 

P.S. Na sam koniec należy jeszcze wspomnieć o ultymatywnym, największym i najpoważniejszym zarzucie jaki można postawić "Prometeuszowi". Premierę światową miał w maju, premierę polską w lipcu. To ci dopiero postęp, po dziesięciu latach "premier światowych" (od "Ataku Klonów" w 2002r., jak mniemam). 

Bonus: jedna z wcześniejszych (komiksowych)
wersji Space Jockey'ów.

Batman raz jeszcze

Jakkolwiek ograniczony może być zasięg tej wiadomości, myślę, że pewne rzeczy zasługują na rozpowszechnianie każdą drogą.

Nie chcę uciekać od związanej z poprzednim postem masakry na pokazie nowego "Batmana" w USA. Uważam jednak, że stanowczo zbyt wiele słów zostało zmarnowanych na analizowanie zbrodniarza. Bo tam działy się rzeczy, które naprawdę zasługują na uwagę świata. Marynarze US Navy, którzy własnymi ciałami zasłonili widzów. Chłopak, który w podobny sposób uratował swoją dziewczynę, oddając życie. Inna dziewczyna, która bez żadnego przygotowania medycznego ocaliła koleżankę. John Larimer,  Jonathan Blunk, Matthew Robert McQuinn, Stephanie Davies... To jest najważniejsze. To powinno się stać przykładem dla nas wszystkich. 

Jest tyle spraw, o których można tutaj napisać. O szukaniu sensacji, epatowaniu zbrodnią, krokodylich łzach dziennikarzy i widzów, traktujących nowe wiadomości jako kolejne odcinki swojej ulubionej telenoweli... Ale całe to zło nie zasługuje na to, by poświęcać mu czas przy rzeczach naprawdę ważnych.

Dziękuję Pawłowi Burdzemu za jego tekst "Morderca zszedł z ekranu", który ukazał się ostatnio. Gdyby nie on, nie dowiedziałbym się o tym, co naprawdę stało się w kinie w Aurorze w Kolorado. 

wtorek, 31 lipca 2012

Batman w świetle dnia


"Mroczny Rycerz powstaje" zakończył trylogię Nolana. Przełamał tym samym dotychczasową regułę dwóch filmów o Batmanie na jednego reżysera. O ile możemy żałować, że Tim Burton nie miał okazji stworzyć trzeciego filmu z Keatonem, to aż dwa filmy dla twórcy tej miary co Schumacher to o dwa za dużo. A jak się rzecz ma z bohaterem chwili bieżącej?

Sprawa nie jest banalna, więc na początek trzeba stwierdzić jedno: nowy Batman jest bardzo dobry. Nolan, podobnie jak poprzednicy, stworzył własną wersję Człowieka-Nietoperza, którą konsekwentnie prowadzi. Pytanie tylko, czy postać superbohatera jest w stanie pomieścić ogrom treści, jaką stara się włożyć w jej historię reżyser? Nawet, gdy herosem jest tu bodaj najciekawsza postać z komiksowego grona? Dobrze, że Nolan podjął próbę.

[YOU ARE NOW ENTERING SPOILER SECTOR]

Film dość jawnie nawiązuje do zdarzających się ostatnimi laty "buntów społecznych". Wątek zaczyna się już od chwili pojawienia się Catwoman, która tym razem nie jest żeńską wersją Arsene Lupina, lecz raczej Robin Hooda. Oddolna redystrybucja dóbr, oczywiście sprawiedliwa, jest obecna w późniejszych przemowach Bane'a. Och, jak miło patrzeć na to, jaki  los w rzeczywistości pragnie zgotować wszystkim mieszkańcom miasta ten, który występuje przeciwko "cywilizacji Zachodu". Ogromny plus za to, że słowa te naprawdę padają w filmie! Pojawią się też trybunały rewolucyjne i nieco odmienna wersja Bastylii. Ten wątek zdaje się w filmie o wiele ciekawszym niż zmagania Bruce'a Wayne'a z własnym życiem. Wszystko to bardzo osobliwe, jak na film o Batmanie. A to nie wszystko!

Problemy Bruce'a Wayne'a też nie są typowe. Bogacz zaszył się w rezydencji, powoli tracąc swój majątek. Batman na emeryturze udanie czerpie z "Dark Knight returns" Millera. Zresztą wpływy tegoż zdają się być obecne także w przeniesieniu filmowej "powagi sytuacji" z poziomu miasta Gotham na państwowy - aż do prezydenckiego włącznie.

Mnogość wątków i postaci jest niestety również pewną słabością tego obrazu. Widzimy ich całkiem sporo, a niektóre okazują się mieć o wiele mniejszy sens, niż wykazywałby stopień uwagi im poświęcanej (dr Pavel). Ale znów - np. marginalny wątek policjanta Foley'a jest tak podnoszący na duchu i pełen dobrze zaprezentowanego patosu, że nie sposób się go czepiać.

Osobna sprawa to kostiumy. Można uważać, że Anne Hathaway z jej nieco kościstą urodą nie jest najlepszym wcieleniem Catwoman (sam tak twierdzę), lecz właściwie główny problem leży tu w jej beznadziejnym stroju. Podobnie z Bane'm - maska doprawdy osobliwa. Filmy Nolana przyzwyczaiły nas do nieco high-techowych form, ale tutaj zdają się przekraczać granice sensu.

Zaś w kwestiach sztuki filmowej, na których oczywiście się nie znam - obraz odbiega tu jakością od poprzednich części. Wtręty flashbackowe trącą myszką, a aktorzy zdają się być jakby zmęczeni swoimi rolami - zwłaszcza przez pierwszą, spokojną część filmu. Inna sprawa, że gdy akcja przyśpiesza i pojawiają się najbardziej interesujące fragmenty intrygi człowiek jest w stanie wiele wybaczyć także poprzedzającym je scenom.

Oto więc Nolan sygnuje swoim nazwiskiem trzeci film o Batmanie. Pod każdym względem nietypowy. Który bowiem Batman miał dosłownie "final battle"? Kiedy przedtem rycerz z Gotham walczył w świetle dnia? I kto wcześniej pozwolił w swoim filmie, by Bruce Wayne rozwiązał wszystkie swoje problemy w sposób ostateczny? Te i wiele innych spraw "niekanonicznych" można zbyć powołaniem się na oko i dłoń reżysera. A  mieliśmy prawdziwe szczęście gościć Nolana na naszych ekranach!


P.S. Przed seansem zaprezentowano trailer przyszłorocznego Supermana. W reżyserii Zacka Snydera, z Nolanem jako producentem. Już czekam!

niedziela, 13 maja 2012

Powiew minionej świetności



Przyjdzie nam jeszcze mierzyć
ilość Vimesa w Vimesie.
Przez lata człowiek wyrobił w sobie nawyk "nowy Pratchett = kupuję". Niestety, przyjdzie mi zrezygnować z uświęconej tradycji. Bowiem "Niuch", najnowsza powieść ze Świata Dysku, skłania do myślenia. Nawet nie tyle nad książką jako taką, ale nad samą twórczością autora.

"Niuch" jest opowieścią, którą można sobie spokojnie darować. Nawet pomimo umieszczenia jej w cenionym cyklu Świata Dysku. Nawet pomimo tego, że jej akcja kręci się wokół powszechnie cenionej postaci, jaką jest kapitan Vimes. Wszystko to są zaledwie dodatki, które niestety nie ratują średniej historii o rasistowskim traktowaniu goblinów (kolejny "add-on" do obrazu Dysku). I tragicznie niskiego poziomu humoru. Parę lat temu pewien mądry człowiek w przypływie goryczy narzekał, że "Świat Dysku to śmianie się z pierdzenia w skórzane portki". W owym czasie oburzony zacząłem gorąco zaprzeczać. Teraz nie mógłbym już podjąć się podobnej obrony. Lwia część "elementów komicznych" w najnowszym dziele Pratchetta polega na wymienianiu coraz to nowych rodzajów odchodów i form aktywności z nimi związanych. Fekalia chorobliwie fascynują też małego synka Vimesa (co stanowi wielką krzywdę narracyjną wobec tej postaci). Takie hobby. Maluch raczy się też lekturą książek dla dzieci autorstwa "pani od kupek", które (na nieszczęście) wydawane są też na naszej planecie. Już tego typu komizm całkowicie dyskredytowałby dowolną książkę, tutaj jednak mamy do czynienia z dziełem nie byle kogo, a samego Terry'ego Pratchetta. Tylko czy to argument na korzyść czy niekorzyść "Niucha"? Również kierunek rozwoju innych dyskowych postaci jest dyskusyjny. Biedni Colon i Nobby. Zredukowani do bycia ilustracją miernego morału. Nawet Willikins nie pasuje. Dalece zbyt bezpośredni jak na "dżentelmena dżentelmena"...

Nie jest tajemnicą, że Świat Dysku nie jest już serią tej klasy co dawniej. Patrząc na biblioteczkę można wysnuć teorię, że mniej więcej od "Straży Nocnej" włącznie postępuje wyraźny upadek cyklu. Skądinąd cezura ta pokrywa się ze zmianą ilustratora. Oczywiście, raczej nie miała ona wpływu na jakość twórczości Pratchetta, ale takie czytelne wizualnie rozgraniczenie wydaje się całkiem sensowne, no a poza tym efektowne. I jeśli się przyjmie to da w kość twórcom mądrości "nie oceniaj książki po okładce". Jeśli miałbym rozbudowywać ten podział, dodałbym, że ostatnią w pełni udaną powieścią z ŚD były "Ciekawe czasy". Kilka książek następujących po nich nie było złymi, o nie - ale też nie były one całkiem przednie. A potem...

Ostatnimi laty Pratchett przestał tworzyć Świat Dysku. Zaczął go meblować. Co gorsza, meblować całkowicie wedle swoich gustów i przekonań. Wydaje się, że twórca chce pozostawić po sobie nie idealne dzieło, lecz idealny porządek w dziele. Stąd rozwijający się wątek "tycoonowy" w dyskowych podseriach. Przykładem tego typu historii, w której dane "przedsiębiorstwo" jest prowadzone przez autora prosto do sukcesu była już Straż Miejska - sam więc szkielet opowieści nie jest zły. Uśmiech losu do Straży i jej niebagatelnych bohaterów można zrozumieć, czemu jednak czytelnik musi oglądać ten sam model kopiowany po wielokroć? W coraz gorszej oprawie? I to jedynie w celu wprowadzenia "postępu" (we współczesnym rozumieniu) do różnych sfer Świata Dysku. To przecież literatura, a nie piaskownica! Tymczasem Pratchett używa tego schematu w celu wyposażenia Dysku w niepotrzebne nowinki o charakterze dekoracyjnym bądź nachalnie moralizatorskim (propagandowym?). Tak zamontowano w nim Bank, Pocztę, a w sumie także i sekary. A nawet przedziwne modyfikacje obyczajowe. Dawniej Dysk był kolorowym (dosłownie) miejscem, w którym "czarni i biali żyli w zgodzie, i razem mordowali zielonych". Teraz, zdaje się, Pratchett uznał, że czytelnicy nie pojmą, że rasizm "w prawdziwym życiu" jest zły, jeśli im tego nie wyłoży w brutalny i bezpośredni sposób w historiach umiejscowionych w płaskim świecie. Którego płaskość nabiera przez to naprawdę smutnego znaczenia.