niedziela, 2 października 2011

Nakręćmy to raz jeszcze - "Bitwa Warszawska"

Pierwsza polska superprodukcja od czasu "Ogniem i Mieczem" (12 lat!).

Nie ukrywam, że wiązałem z "Bitwą Warszawską" olbrzymie nadzieje. Zawczasu uznałem, że film ma u mnie do momentu premiery nielimitowany kredyt zaufania i nieważne są złe reklamy, trailery - dopóki go nie obejrzę nie powiem nic. Bo to obraz na zbyt istotny temat, by sobie na nim język strzępić. Być może mój częściowy zawód spowodowało, iż spodziewałem się zbyt wiele - oczekiwałem wszak epopei a dostałem zaledwie film. Liczyłem, że tym jednym zrywem polskie kino podniesie się z kolan, wyjdzie z bagna komedyjek romantycznych. Niestety, na razie tylko podnosi ono wzrok. Najnowszy film Hoffmana pełen jest błędów sztuki i niewykorzystanego potencjału, lecz po prostu nie możemy pozwolić sobie na zmieszanie go z błotem. Krytykanctwo, czyli nieuprawniona lub nieumiejętna krytyka, narzekanie, biadolenie, jojczenie, w tym konkretnym wypadku niesie ze sobą zagrożenie, że kolejnej polskiej superprodukcji możemy już nie ujrzeć. Nie oznacza to, że mamy przejść do porządku dziennego nad nieledwie miernością wspomnianego obrazu. Najlepiej byłoby, gdyby krytyka potraktowała wobec tego filmu swoje zadanie serio, i wytykając to co złe, zachęcała twórców polskiego kina do podwojenia wysiłków. Tym bardziej, że "Bitwa Warszawska" nie jest filmem całkiem złym - ponieważ prócz wad zawiera ona także kilka naprawdę dobrych elementów.

To co w filmie złe, związane jest przede wszystkim z nadmierną ekspozycją wątku romantycznego. W filmie o wojnie nie oczekuję scen wodewilowych i prywatnych, domagam się natomiast klarownej wizji frontów, uczynienia wojny właśnie osią akcji. Tymczasem twórcy "Bitwy..." epatują widza komediowymi postaciami aktoreczek upijających dziwkarza-kapitana żandarmerii. Biorąc pod uwagę, że "comic relief" został już wcześniej umieszczony w duecie szyfrantów, Flipa i Flapa w wersji inteligenckiej (który to duet jacyś dziwni ludzie usiłują teraz interpretować jako parę...homoseksualistów), sceny aktorek to Marnotrawienie Czasu Ekranowego. Film obyłby się bez tego typu "żartobliwych" wstawek, lecz twórcom - wydaje się - zabrakło odwagi, by potraktować tę wojnę w 100% serio. W wojnie z bolszewikami Polacy spisali się jak nigdy - pokolenie naszych pradziadków podjęło heroiczną walkę i wygrało ją, ratując - jak to się mówi w lżejszym kinie - "świat przed zagładą", a co jest tu prawdą. Dodatkowo była to wojna, jak żadna inna, która przebiegła wedle wszelkich reguł sztuki. Literackiej. W zawiązaniu akcji ruszyliśmy na wojnę, by poprzez perypetie, przegrywając, niemalże pokonani znaleźć się pod ścianą i w ostatnim momencie, wbrew wszystkiemu podnieść się i zwyciężyć, ratując siebie i Europę! Gdyby Amerykanie mieli w swojej historii taką wojnę, Hollywood nie kręciłby już filmów o niczym innym! Taki potencjał dramatyczny! To materiał na film sam w sobie - bez konieczności "wzbogacania" fabuły mało porywającymi i odbywającymi się w oderwaniu od konfliktu przygodami bohaterów, niewiele wnoszącymi do całości historii. Niestety, w filmie prawie nie mamy poczucia zagrożenia Polski przez nadciągającą nawałę - to efekt uznania wyższości fabularnej historyjki Jana Krynickiego nad całościowym obrazem. Pod Warszawę Armia Czerwona też niemalże się teleportuje. No, i bolszewicy nie zostali odmalowani wystarczająco realistycznie (nie przypuszczam, by bolszewicki komisarz jął się karać krasnoarmiejców za gwałt...).

Niestety, ten wątek prywatny w filmie wypada źle także przez pracę aktorów. Nie wiem, czy winę ponoszą tu scenarzyści, reżyser czy sami aktorzy, ale efekt końcowy nie powala. Daniel Olbrychski w roli Piłsudskiego wypada zbyt zdziadziale, brak tej postaci werwy i energii Marszałka. I nie podejrzewam by była to wina wieku aktora. Nieszczęsna Urbańska grzeszy nie złą grą, lecz pożeraniem czasu ekranowego - o czym była mowa. Linda zdaje się nie grać Wieniawy, XX-wiecznego księcia Poniatowskiego - bawidamka i bohatera, a jakiegoś typowego adiutanta. Można wymieniać, gdyż lista postaci jest spora. Wiąże się to z kolejną wadą filmu, mianowicie z chaotycznym, teledyskowym montażem. Nagromadzenie wątków nie sprzyja śledzeniu akcji, cała wojna polsko-bolszewicka staje się niewyraźnym tłem dla rzucanego w tę i we w tę Jana Krynickiego (Szyc)...




Akurat zaś sceny batalistyczne w filmie są zrobione naprawdę dobrze. Brakuje tylko szerszych ujęć w stylu "Władcy Pierścieni", na których moglibyśmy ujrzeć biegnące ku sobie armie, szarże kawalerii... Za mało Kossaka w tych kadrach! Przecież jego "Bitwa pod Komarowem" to... to wszystko! Niemniej jednak, te nieco bardziej "kameralne" sceny walk w okopach czy na ulicach zrobione są w sposób wskazujący, że inaczej niż w wypadku najnowszej ekranizacji "Quo Vadis" pieniądze z budżetu filmu został wykorzystane tak jak powinny. Świetne kostiumy - zarówno aktorów, jak i statystów - dopełniają wcale udanych obrazów militarnych.


Jest w tym filmie natomiast jedna scena, która prawdziwie warta jest przebrnięcia przez wszystkie mielizny. Scena śmierci księdza Skorupki. Łukasz Garlicki zasługuje na największe brawa z całej filmowej ekipy. Potraktował swoją rolę serio i efekt zapiera dech w piersiach. W tej scenie najpełniej widać o co toczyła się ta wojna. Nie można tu mówić o żadnej bohaterszczyźnie, tanim heroizmie. Są ludzie, którzy wedle odruchu Pawłowa uznali, że na każdą podniosłą scenę trzeba reagować negatywnie i zmieszać ją z błotem. Nieprawda, prawdziwe hasła "Bóg-Honor-Ojczyzna" są na antypodach kiczu. Nieśli je ludzie więksi niż my. I gdyby nie ludzie spod tych haseł, nikt z nas nie rozmawiałby o tym filmie. I zapewne nie rozmawiałby z nikim w ogóle. Chyba, że z drzewami na Syberii.

Jakby nie próbować, nie da się zrealizować filmu na taki temat bez przyjęcia patriotycznej perspektywy. I gdyby reszta filmu została nakręcona z podobnym zrozumieniem historii, co wspomniana scena, mielibyśmy hit.

[EPILOG]

"O tym, że dumać na paryskim bruku,
Przynosząc z miasta uszy pełne stuku,
Przeklęstw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów,
Za późnych żalów, potępieńczych swarów!"


...I tu wracamy znowu do naszego filmowego bagienka, z którego "Bitwa..." była próbą wyjścia. Oglądając od czasu do czasu bardzo dobre, lecz robione niestety skromnym sumptem polskie filmy, uciekając od zalewu jakże tanich, choć o większym budżecie, komedyjek, przyjdzie nam czekać na prawdziwie udaną polską superprodukcję. Na ten czas, niewiedzieć jak długi, do przemyślenia rzucam cytat:

"Stanowisko zajmowane przez władze okupacyjne ustalił m.in. Joseph Goebbels w rozmowie z gubernatorem Frankiem 31 października 1939 roku: polscy mieszkańcy GG zasadniczo nie powinni mieć teatrów, kin, kabaretów, aby im nie przywodzić na oczy tego, co utracili, jeżeli w dużych miastach zajdzie potrzeba, jak np. w Warszawie, odciągnięcia Polaków z ulicy za pomocą przedstawień kinowych, będzie się o tym decydować od przypadku do przypadku. Odcięci od wysokiej kultury i publicznych form kultywowania ducha narodowego Polacy mieli więc być karmieni - jak to ujął okólnik władz GG z 1940 roku - rozrywką prymitywną i płytką. Jeśli okupanci godzili się na organizowanie występów estradowych - były to głównie sztuki komediowe niskiego lotu, przeniknięte seksualnością, tandetne operetki i wodewile albo rewie cyrkowe. Jeśli więc Niemcy pozwalali Polakom na chodzenie do kin, to tylko z odpowiednio ukształtowanym repertuarem, najlepiej propagandowym i demoralizującym."[1]





[1] "K. Kunicki, "W okupowanej Polsce muzy nie milczą" [w:] "II wojna światowa t. VI: Kultura okupacyjna".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz