niedziela, 13 maja 2012

Powiew minionej świetności



Przyjdzie nam jeszcze mierzyć
ilość Vimesa w Vimesie.
Przez lata człowiek wyrobił w sobie nawyk "nowy Pratchett = kupuję". Niestety, przyjdzie mi zrezygnować z uświęconej tradycji. Bowiem "Niuch", najnowsza powieść ze Świata Dysku, skłania do myślenia. Nawet nie tyle nad książką jako taką, ale nad samą twórczością autora.

"Niuch" jest opowieścią, którą można sobie spokojnie darować. Nawet pomimo umieszczenia jej w cenionym cyklu Świata Dysku. Nawet pomimo tego, że jej akcja kręci się wokół powszechnie cenionej postaci, jaką jest kapitan Vimes. Wszystko to są zaledwie dodatki, które niestety nie ratują średniej historii o rasistowskim traktowaniu goblinów (kolejny "add-on" do obrazu Dysku). I tragicznie niskiego poziomu humoru. Parę lat temu pewien mądry człowiek w przypływie goryczy narzekał, że "Świat Dysku to śmianie się z pierdzenia w skórzane portki". W owym czasie oburzony zacząłem gorąco zaprzeczać. Teraz nie mógłbym już podjąć się podobnej obrony. Lwia część "elementów komicznych" w najnowszym dziele Pratchetta polega na wymienianiu coraz to nowych rodzajów odchodów i form aktywności z nimi związanych. Fekalia chorobliwie fascynują też małego synka Vimesa (co stanowi wielką krzywdę narracyjną wobec tej postaci). Takie hobby. Maluch raczy się też lekturą książek dla dzieci autorstwa "pani od kupek", które (na nieszczęście) wydawane są też na naszej planecie. Już tego typu komizm całkowicie dyskredytowałby dowolną książkę, tutaj jednak mamy do czynienia z dziełem nie byle kogo, a samego Terry'ego Pratchetta. Tylko czy to argument na korzyść czy niekorzyść "Niucha"? Również kierunek rozwoju innych dyskowych postaci jest dyskusyjny. Biedni Colon i Nobby. Zredukowani do bycia ilustracją miernego morału. Nawet Willikins nie pasuje. Dalece zbyt bezpośredni jak na "dżentelmena dżentelmena"...

Nie jest tajemnicą, że Świat Dysku nie jest już serią tej klasy co dawniej. Patrząc na biblioteczkę można wysnuć teorię, że mniej więcej od "Straży Nocnej" włącznie postępuje wyraźny upadek cyklu. Skądinąd cezura ta pokrywa się ze zmianą ilustratora. Oczywiście, raczej nie miała ona wpływu na jakość twórczości Pratchetta, ale takie czytelne wizualnie rozgraniczenie wydaje się całkiem sensowne, no a poza tym efektowne. I jeśli się przyjmie to da w kość twórcom mądrości "nie oceniaj książki po okładce". Jeśli miałbym rozbudowywać ten podział, dodałbym, że ostatnią w pełni udaną powieścią z ŚD były "Ciekawe czasy". Kilka książek następujących po nich nie było złymi, o nie - ale też nie były one całkiem przednie. A potem...

Ostatnimi laty Pratchett przestał tworzyć Świat Dysku. Zaczął go meblować. Co gorsza, meblować całkowicie wedle swoich gustów i przekonań. Wydaje się, że twórca chce pozostawić po sobie nie idealne dzieło, lecz idealny porządek w dziele. Stąd rozwijający się wątek "tycoonowy" w dyskowych podseriach. Przykładem tego typu historii, w której dane "przedsiębiorstwo" jest prowadzone przez autora prosto do sukcesu była już Straż Miejska - sam więc szkielet opowieści nie jest zły. Uśmiech losu do Straży i jej niebagatelnych bohaterów można zrozumieć, czemu jednak czytelnik musi oglądać ten sam model kopiowany po wielokroć? W coraz gorszej oprawie? I to jedynie w celu wprowadzenia "postępu" (we współczesnym rozumieniu) do różnych sfer Świata Dysku. To przecież literatura, a nie piaskownica! Tymczasem Pratchett używa tego schematu w celu wyposażenia Dysku w niepotrzebne nowinki o charakterze dekoracyjnym bądź nachalnie moralizatorskim (propagandowym?). Tak zamontowano w nim Bank, Pocztę, a w sumie także i sekary. A nawet przedziwne modyfikacje obyczajowe. Dawniej Dysk był kolorowym (dosłownie) miejscem, w którym "czarni i biali żyli w zgodzie, i razem mordowali zielonych". Teraz, zdaje się, Pratchett uznał, że czytelnicy nie pojmą, że rasizm "w prawdziwym życiu" jest zły, jeśli im tego nie wyłoży w brutalny i bezpośredni sposób w historiach umiejscowionych w płaskim świecie. Którego płaskość nabiera przez to naprawdę smutnego znaczenia.