"Mroczny Rycerz powstaje" zakończył trylogię
Nolana. Przełamał tym samym dotychczasową regułę dwóch filmów o Batmanie na
jednego reżysera. O ile możemy żałować, że Tim Burton nie miał okazji stworzyć
trzeciego filmu z Keatonem, to aż dwa filmy dla twórcy tej miary co Schumacher
to o dwa za dużo. A jak się rzecz ma z bohaterem chwili bieżącej?
Sprawa nie jest banalna, więc na początek trzeba stwierdzić
jedno: nowy Batman jest bardzo dobry. Nolan, podobnie jak poprzednicy, stworzył
własną wersję Człowieka-Nietoperza, którą konsekwentnie prowadzi. Pytanie
tylko, czy postać superbohatera jest w stanie pomieścić ogrom treści, jaką
stara się włożyć w jej historię reżyser? Nawet, gdy herosem jest tu bodaj
najciekawsza postać z komiksowego grona? Dobrze, że Nolan podjął próbę.
[YOU ARE
NOW ENTERING SPOILER SECTOR]
Film dość jawnie nawiązuje do zdarzających się ostatnimi
laty "buntów społecznych". Wątek zaczyna się już od chwili pojawienia
się Catwoman, która tym razem nie jest żeńską wersją Arsene Lupina, lecz raczej
Robin Hooda. Oddolna redystrybucja dóbr, oczywiście sprawiedliwa, jest obecna w
późniejszych przemowach Bane'a. Och, jak miło patrzeć na to, jaki los w rzeczywistości pragnie zgotować
wszystkim mieszkańcom miasta ten, który występuje przeciwko "cywilizacji
Zachodu". Ogromny plus za to, że słowa te naprawdę padają w filmie!
Pojawią się też trybunały rewolucyjne i nieco odmienna wersja Bastylii. Ten
wątek zdaje się w filmie o wiele ciekawszym niż zmagania Bruce'a Wayne'a z
własnym życiem. Wszystko to bardzo osobliwe, jak na film o Batmanie. A to nie
wszystko!
Problemy Bruce'a Wayne'a też nie są typowe. Bogacz zaszył
się w rezydencji, powoli tracąc swój majątek. Batman na emeryturze udanie
czerpie z "Dark Knight returns" Millera. Zresztą wpływy tegoż zdają
się być obecne także w przeniesieniu filmowej "powagi sytuacji" z
poziomu miasta Gotham na państwowy - aż do prezydenckiego włącznie.
Mnogość wątków i postaci jest niestety również pewną
słabością tego obrazu. Widzimy ich całkiem sporo, a niektóre okazują się mieć o
wiele mniejszy sens, niż wykazywałby stopień uwagi im poświęcanej (dr Pavel).
Ale znów - np. marginalny wątek policjanta Foley'a jest tak podnoszący na duchu
i pełen dobrze zaprezentowanego patosu, że nie sposób się go czepiać.
Osobna sprawa to kostiumy. Można uważać, że Anne Hathaway z
jej nieco kościstą urodą nie jest najlepszym wcieleniem Catwoman (sam tak
twierdzę), lecz właściwie główny problem leży tu w jej beznadziejnym stroju.
Podobnie z Bane'm - maska doprawdy osobliwa. Filmy Nolana przyzwyczaiły nas do
nieco high-techowych form, ale tutaj zdają się przekraczać granice sensu.
Zaś w kwestiach sztuki filmowej, na których oczywiście się
nie znam - obraz odbiega tu jakością od poprzednich części. Wtręty flashbackowe trącą
myszką, a aktorzy zdają się być jakby zmęczeni swoimi rolami - zwłaszcza przez
pierwszą, spokojną część filmu. Inna sprawa, że gdy akcja przyśpiesza i
pojawiają się najbardziej interesujące fragmenty intrygi człowiek jest w stanie
wiele wybaczyć także poprzedzającym je scenom.
Oto więc Nolan sygnuje swoim nazwiskiem trzeci film o
Batmanie. Pod każdym względem nietypowy. Który bowiem Batman miał dosłownie "final battle"? Kiedy przedtem rycerz z Gotham walczył w świetle
dnia? I kto wcześniej pozwolił w swoim filmie, by Bruce Wayne rozwiązał
wszystkie swoje problemy w sposób ostateczny? Te i wiele innych spraw "niekanonicznych" można zbyć powołaniem się na oko i dłoń reżysera. A mieliśmy prawdziwe szczęście gościć Nolana
na naszych ekranach!
P.S. Przed seansem zaprezentowano trailer przyszłorocznego
Supermana. W reżyserii Zacka Snydera, z Nolanem jako producentem. Już czekam!